GOLF W HUA HIN

GOLF W HUA HIN
W Polsce późna jesień, pogoda przygnębiająca. Szaro od rana do wieczora, nieprzyjemnie.
Jeszcze tylko kilkanaście godzin w samolocie i jesteśmy w raju… Cieplutko, niebo lekko zachmurzone, jest bajecznie.
Bangkok, fantastyczne miasto ciągnące się kilometrami, niebotyczne wieżowce, reklamy i nic niemówiące napisy. Musimy przejechać jeszcze tylko 200 km na południe od stolicy. (O dziwo, z zamówieniem taksówki przez internet nie ma żadnego problemu – kierowca czekał na nas na lotnisku punktualnie).
Hua Hin – tętniące życiem miasto – centrum sportu golfowego. W zasięgu 30 minut jazdy samochodem znajduje się aż 7 przepięknych pól golfowych.
W Hua Hin mieszkamy w hotelu w stylu kolonialnym. Sofitel Central położony jest nad samym morzem i jednocześnie w centrum miasta. Na każdym kroku można znaleźć biura, które organizują wyjazdy na pola golfowe i inne wycieczki.
Grudzień to idealna pora na golfa – nie za ciepło (ok. 30 st.), niebo pokryte przyjaznymi chmurkami, trochę wiatru, ale i czasami rześki deszczyk.
Aby skorzystać i z plaży, i tajskiego masażu (koniecznie!) najlepiej wyjść na rundę albo wcześnie rano, albo o godz. 13-14. Ciemno robi się dopiero ok. 18.
Następnego dnia zaczynamy od 18-dołkowego pola Palm Hills. Na terenie obiektu znajduje się hotel z rozbudowanym klubem sportowym. Do dyspozycji jest centrum fitness, basen, kort tenisowy, boiska do badmintona oraz squasha.
Podjeżdżamy, już czekają na nas niebieskie stworki – to caddie, którzy są tu obowiązkowi. Pierwszego dnia trochę się krępujemy, bo robią za nas wszystko – ciągną wózki, podają kije, grabią piasek w bunkrach, zasypują piaskiem divoty, na greenie czyszczą piłeczki, a także ustalają kierunek do dołka. Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja. Ciekawe, jak odnajdziemy się na swoich polach, gdzie wszystko trzeba robić samemu.
Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem – nieprzeciętne widoki, bujna roślinność, różnorodne ukształtowanie terenu. Pokonały nas greeny, każdy dołek ułożony jest pod ostrym kątem, szybkie niesamowicie.
Drugiego dnia drugie pole – Springfield Royal Country Club, zaprojektowane przez Jacka Nicklausa. Tu również jest hotel, restauracja i SPA. Jesteśmy zauroczeni przyrodą, palmami, soczystą zielenią. Greeny znowu nie do pokonania.
Następnego dnia odwiedzamy Majestic Creek Country Club. To pole zrobiło na nas największe wrażenie – przepiękne palmy, niesamowicie ukształtowane fairwaye, tee i greeny, sztuczne jeziora. Pole ma 27 dołków, są przy nim hotel i restauracje.
W samym mieście znajduje się najstarsze w Tajlandii pole – królewskie Royal Golf Course. Powstało w 1924 r. za króla Ramy VI (teraz panuje Rama IX). Również jest przepiękne, stosunkowo małe, cudownie zaprojektowane, dużo drzew tak gęstych, że gdy wpadnie w nie piłka, to na zawsze. Podobno, gdy pada deszcz, biegają tu małpy, które kradną piłki. Trzeba na nie uważać!
Kolejne pole, Lake View, także posiada zaplecze w postaci hotelu, restauracji i basenu. Ma 27 dołków, a urokiem nie odbiega od poprzednich.
Przez następne dni przyzwyczajamy się do upału, cieszymy się z widoków i wspaniałej gry. Ze względu na temperaturę gra jest trochę spowolniona, trzeba dużo pić, być odpowiednio ubranym i obowiązkowo posmarowanym kremem z wysokim filtrem.
Po ośmiu dniach czas na powrót do domu – do zimy. Nie taka ona straszna, gdy naładuje sięakumulatory i pogra na jednych z
najpiękniejszych pól na świecie.
Na pewno tu wrócimy!