Nici babiego lata

Trochę to nietypowy tekst na portal golfowy, ale jest to część eksperymentu.

Niebo jeszcze nie zdążyło zmienić barwy z atramentu w miodowy poranek, kiedy Jan włączył ekspres, a kuchnia wypełniła się zapachem kawy i parą, która unosiła się tuż nad blatem jak cienka mgiełka nad łąką. Na parapecie tkwiły zapomniane znaczniki do markowania piłek — drobne, okrągłe blaszki. Dotknął jednej z nich, czując chłód metalu. Wspomnienia, które przywoływały, były dziś bardziej ciężarem niż pociechą. Był wczesny październik, ten czas zawieszenia, kiedy lato już odeszło, ale zima jeszcze nie odważyła się nadejść. Nitki babiego lata chwytały się poręczy i rękawów jak delikatne druty, które ktoś rozciągnął między dniami.

Kuba przyjechał wcześniej, niż obiecał. Najpierw słychać było jego kroki po betonie, potem szelest kurtki. Pod pachą niósł statyw, w plecaku pobrzękiwały drobiazgi, a na czapce mrugało oko małej kamery. W dłoni telefon, migoczący powiadomieniami. Kiedy wszedł, uśmiechnął się do dziadka trochę niepewnie — szesnaście lat, więcej ciekawości niż cierpliwości.

— Będziemy mieli idealne światło — powiedział. — Babie lato robi robotę.

Jan skinął. Nie był człowiekiem świateł. Bardziej traw, linii, które mówią oczom, gdzie toczyć piłkę, i przerw między uderzeniami. Ale słowo „robotę” w tym akurat znaczeniu brzmiało dobrze. W Polsce golf ma ledwo trzydzieści lat — Jan pamiętał początki. Rajszew zawsze wymagający, w Postołowie greeny jak lotniska, a w Amber Baltic wiatr uczył pokory. Reguły poznawali z opowieści, swing podglądali na wideo, o resztę pytali tych, co niby coś wiedzieli. Porażki tonowało zauroczenie i ekscytacja.

Droga na tee prowadziła przy putting greenie obok przyciętego świerku. Powietrze pachniało wilgotną ziemią i liśćmi. Pomiędzy gałęziami wisiały pajęczyny, ciężkie od rosy, jakby ktoś próbował łapać w nie resztki światła. Nad ich głowami przeleciał klucz żurawi, oznajmiając to głośnym klangorem. Słowa jeszcze się nie posklejały w rozmowę. Jan czuł młodego obok, jak zegar tykający trochę szybciej, niż trzeba. Myślał o swoim synu, ojcu Kuby, wiecznie zapracowanym, wiecznie nieobecnym. Może ta runda była kolejną próbą naprawienia czegoś, co zepsuło się pokolenie wcześniej. Próbą, na którą nie miał już siły.

Na pierwszym tee czuć było dym z dalekiego ogniska. Światło układało się w smugi, jakby ktoś zza drzew oświetlał latarką fairway. Kuba rozstawił statyw.

— Tu będzie idealny kadr — mruknął, przyklękając.

Jan zerknął na linię wytyczoną przez markery i na to, jak noga Kuby stanęła na wyrównanej trawie.

— Przenieś to kawałek — powiedział spokojnie. — Nie w tę linię.

— Ale… wtedy nie złapię całej sylwetki — odburknął Kuba. — W kadrze musi być pełny zamach.

— Kadr to nie wszystko — odparł Jan. — Najpierw gra, potem reszta.

Kuba westchnął, ale przesunął statyw. Mała rzecz, a pierwszy zgrzyt między światem obrazu a światem gry już był. Jan poprawił daszek czapki, jak zawsze. Ustawił stopy, złapał kij. Jeden próbny zamach i piłka poleciała sprężyście i prosto, spadła tam, gdzie powinna, za rów. Bez komentarza.

Kuba ustawił piłkę, sprawdził kadr w telefonie. Ustawił się. Był szybki, ręce chciały więcej niż biodra. Uderzył — piłka poszła nisko, ale po linii. Po chwili telefon zawibrował.

— „Fajny start” — przeczytał półgłosem, uśmiechając się. — Widzisz? To działa.

Jan tylko skinął.

— Zatrzymaj ręce na górze na mgnienie — dodał po chwili. — Nie szarp. Złap rytm, licz sobie raz, dwa. Spróbuj.

Ruszyli. Brzozy na skraju fairwaya za wodą szeleściły sucho, w trawie pod nimi błyszczały pierwsze żółtobrązowe liście. Z daleka wiatr przyniósł zapach jabłek z jakiegoś nieodległego sadu.

— Jak zaczynaliście? — spytał Kuba, idąc z telefonem w kieszeni. — Ten golf, w Polsce?

— Bez internetu — parsknął Jan. — I bez tylu pól co dziś. Tutaj w Amberze pamiętam, jak chipowałem nad tym świerkiem, który mijaliśmy, miał może z półtora metra. — Kiedy zaczynaliśmy tu grać trzydzieści lat temu, uczyliśmy się sami. Nie było książek po polsku, więc czerpaliśmy skąd się dało. Byliśmy młodzi. Wiedzieliśmy, że w tej grze chodzi o szacunek. Książki, kasety, opowieści. Paweł rzucał cytatami z historyków, Leszek twierdził, że tylko etykieta nas trzyma, bo umiejętności na razie nie. To nie pieniądze robiły dystans, tylko szacunek do gry. Jak ktoś z tobą grał, oddawał ci kawałek siebie. Tylko tyle i aż tyle.

— A teraz?

— Teraz wszyscy grają sami ze sobą. I z algorytmem.

— Teraz każdy ma swoją widownię — mruknął Kuba. — I swój algorytm.

— A twój? — Jan zerknął z boku.

— Męczy i karmi jednocześnie — przyznał chłopak. — Wlatuję i wylatuję. Czasem wciąga za głęboko.

Na drugim dołku Kuba znowu ustawił kamerę. Tym razem tak, że nikomu nie przeszkadzała. Uderzył lepiej. Krótszy zamach, lżejsze ręce. Z kieszeni znowu zawibrował telefon. Kuba zerknął: tata.

— Odbierzesz? — zapytał Jan.

— Za chwilę — odparł Kuba i odrzucił połączenie, wciskając „oddzwonię”.

Po chwili przyszła wiadomość głosowa. „Synu, przepraszam. Wypadło mi spotkanie. Wiem, że mieliśmy być po południu u dziadka, ale pewnie wrócę późno. Powodzenia na polu.”

Kuba schował telefon. Wzruszył ramionami, jak ktoś, kto nauczył się te rzeczy odkładać na półkę, żeby nie spaść razem z nimi.

— Jest — powiedział po prostu. — Zajęty. To nie jego wina. Po prostu jest.

— Wiem — odparł Jan. — Też byłem „jest, ale mnie nie ma”. Nie tłumaczy, ale tłumaczy. Idziemy?

Szli. Na trzecim dołku z lasu wyszły sarny i przecięły fairway bez pytania. Obaj zamilkli, pozwalając, by najpierw przeszły zwierzęta, potem słowa.

— Pamiętam te czasy — odezwał się Jan. — Turnieje były wydarzeniem, zjeżdżała się cała golfowa Polska. Po rundzie przy stoliku rozmawialiśmy jak starzy znajomi, choć widzieliśmy się pierwszy raz. To robiła gra i wspólna fascynacja, nie ilość uderzeń. I to, że nikt nikogo nie chciał poganiać.

Kuba skinął. Na piątym dołku odczepiła mu się kamerka na czapce, zjeżdżając na ucho.

— No pięknie — zaśmiał się, łapiąc ją w locie. — Bez oczu publiczności na chwilę.

— Spróbuj bez — powiedział Jan. — Zobaczysz różnicę.

Kuba schował sprzęt do plecaka. Na chwilę zrobiło się lżej. Uderzył i odwrócił się do dziadka z pytaniem w oczach, nie do ekranu.

— Lepsze — przyznał Jan. — Widzisz?

— Widzę — odparł Kuba i uśmiechnął się sam do siebie.

Po drodze mijali tee kolejnego dołka, trudnego i długiego par 3. Z krzaków poderwały się sójki. Z daleka dobiegał warkot kosiarki. Było zwyczajnie, jak każdej jesieni.

Przed greenem, tym „ich” greenem, Kuba nie wytrzymał. Zgarnął telefon i włączył transmisję. Zasięg spadł do jednej kreski, ale poszło. „Cześć wszystkim, dziadek Jan na greenie, legenda. Patrzcie, jak to się robi”. Na ekranie pojawiły się serduszka, ktoś napisał: „Gdzie gracie?”. Jedna nitka babiego lata zawisła w kadrze.

Jan stanął nad piłką. Wziął puttera, ustawił się. Świat przestał na chwilę istnieć. I wtedy telefon zapiszczał powiadomieniem. Drobny dźwięk, ale wystarczył. Piłka zatańczyła przy krawędzi dołka, jakby się namyślała, i wyszła. Jan nie spojrzał na dołek. Spojrzał na wnuka.

— Nie umiem tak — powiedział, cicho i twardo.

Nie trzaskał niczym. Odwrócił się i poszedł w stronę kolejnego tee, trzymając putter za główkę, podpierając się nim jak laską.

Kuba został. Ekran świecił jakby z wyrzutem. Wcisnął „zakończ” i patrzył przez moment na własne odbicie w czarnym szkle. Bardzo powoli ruszył za dziadkiem.

Nad stawem trawy szumiały, jakby ktoś szeptał wiersz. W trzcinach odezwał się jakiś ptak. Jan siedział na ławce, pochylony. Kuba usiadł obok i położył telefon ekranem do dołu. Nic nie mówił.

— Kiedyś na tej ławce z twoją babcią robiliśmy sobie tutaj przerwę na kanapkę.

Zamilkł i zamyślił się na chwilę.

Pierwszy raz z twoim tatą wyszliśmy w czerwcu — zaczął Jan po chwili, bez patosu. — Zapowiadali deszcz w prognozie, a w powietrzu spokój. Trafił krótki chip z roughu prosto do dołka. Popatrzył na mnie jak na cud. A ja mu powiedziałem, żeby się nie przyzwyczajał, bo golf lubi równowagę. W dobrej wierze, wiesz? Ale nie tego wtedy potrzebował. Uczę się tego latami.

Kuba skinął. Wsunął dłonie w kieszenie.

— Tata dziś miał dzwonić, że podjedzie. Widziałeś. Nie dał rady. To jest spoko i niespoko jednocześnie.

— Wiem — powiedział Jan. — Wiesz, cisza nie jest po to, żeby karać. Tylko po to, żeby wreszcie usłyszeć. Chodź, gramy dalej.

Wracali ścieżką, szerokim niczym aleja fairwayem. Ostatni dołek zaczynał się wysoko, z widokiem na dom klubowy i większość pola. Jan sięgnął do torby po drivera. Otwarcie było przyzwoite, jak zwykle na zachętę, by znów tu wrócić. Na fairwayu ich piłki leżały obok siebie. Jan wyjął starą siódemkę wood — nieco krótszą, z wąską główką, na której widać było porysowane ślady.

— Spróbuj tym — podał. — Podniesiesz nim piłkę nad tym „bonsaiem”, po to go jeszcze trzymam.

Kuba wziął kij. Był inny niż te wypożyczone. Ustawił się. Nie liczył na cud, chciał zrobić swoje. Wziął zamach i zatrzymał ręce na ułamek sekundy. Piłka poleciała prosto i wysoko, bez wielkiej odległości, ale dokładnie w ścieżkę, która mu się ułożyła w głowie. Jan skinął, nic więcej.

Na greenie Jan nie bawił się rytuałami. Postawił piłkę, spojrzał raz, uderzył. Weszło. Zwyczajnie. Kuba wyciągnął telefon, strzelił jedno zdjęcie — trawa, buty, krawędź dołka, dłoń dziadka z piłką. Schował telefon bez publikowania. Zdjęcie zostało tylko w nim.

Szli wolno w stronę parkingu. Obaj mieli w sobie cichy spokój po wysiłku, który przecież nie był obowiązkiem.

Przy samochodzie Jan zatrzymał się. Wyjął z kieszeni srebrny pitchfork (widełki do naprawy śladów) z wygrawerowaną literą S. Sentymentalnie przetarł go kciukiem.

— Weź — powiedział. — Pierwszy przyjacielski turniej, kiedy postołowskie greeny sprowadziły nas do parteru, a my próbowaliśmy być golfistami.

— Na co mi? — spytał Kuba, choć w głosie było więcej ciekawości niż oporu.

Kuba wziął widełki w dłonie. Ciężkie nie od wagi, lecz od znaczenia, które od tej chwili krążyło między nimi.

— Dzięki — powiedział po prostu.

Jan skinął. Nie dodawał nic.

Kiedy mijali bramę pola z podniesionym szlabanem, Kuba wyjął telefon. Przeczytał wiadomość taty: „Odrobię to w weekend, obiecuję”. Odpisał: „Spoko. Dziadek nauczył mnie dziś zwalniać ręce na górze i rytmu. Da się”. Schował telefon. Jeszcze tylko nitka babiego lata zaczepiona o rękaw połaskotała go w nadgarstek.

Redakcja portalu
Redakcja portalu golfpl.com
http://www.tv-golf.pl